niedziela, 5 stycznia 2014

Łodzią po dnie morza
(Karmazynowy Pirat, 1952)

Za Wielką Wodą na takie filmy jak ten mówi się „swashbuckling”, co dosłownie oznacza mniej więcej tyle co nasza „knajackość”, czyli buńczuczność, zaczepność, zawadiackość i awanturnictwo z lekkim przymrużeniem oka. Tacy są właśnie ich główni bohaterowie – kolorowe typy spod czarnej bandery, chłopaki na skwał, zawsze skłonni do bijatyk, lubujący się w pojedynkach na szable, odważni, lojalni wobec kompanów i honorowi wobec dam, aczkolwiek stojący na bakier z prawem, które zresztą mają w głębokim poważaniu. Jednym słowem, piraci!

Które dziecko nie lubi pirackich opowieści zza siedmiu mórz i oceanów. Ja uwielbiałem, a w sumie, uwielbiam do dzisiaj. Kocha je także kino, które od swego zarania korzystało z romantycznej legendy ludzi morza. Nowożytni „Piraci z Karaibów” są jedynie kontynuacją gatunku, który swój początek miał jeszcze w epoce kina niemego oraz nieco późniejszych widowiskach z Erollem Flynn'em. W czasach mojej młodości, rodzima telewizja regularnie serwowała tego typu filmy (w końcu to rozrywka bezpieczna ideologicznie, a do tego kino wiekowe, więc i licencje za wyświetlanie należały do względnie tanich), ale ja zapamiętałem przede wszystkim ten jeden, o którym dzisiaj chciałem napisać kilka słów. „Karmazynowy Pirat” ("The Crimson Pirate") kojarzy mi się z okolicami majówki, gdy zazwyczaj uboga ramówka TVP wypełniała się co bardziej atrakcyjnym „towarem”. Ten film pojawiał się wtedy regularnie. Miałem go zresztą nagranego na zdartej kasecie video, więc wracałem do niego kiedy tylko miałem ochotę, czyli dosyć często.
Fabuła nie należy do zbyt wyszukanych. Scenariusz był głównie pretekstem do upchania na kliszy wszystkich obowiązkowych elementów kina „pirackiego”. Głównym bohaterem jest kapitan Vallo (grany przez białozębnego Burta Lancastera w swej najlepszej formie), który wplątuje się w sam środek rewolucyjnego zamętu na karaibskiej wysepce zarządzanej przez Anglików. Atakuje on statek, który przewozi broń mająca posłużyć do stłumienia rebelii. Postanawia, jak przystało na pirata, sowicie na tym zarobić. I to podwójnie – najpierw sprzedając ładunek przywódcy powstania, El Libre, potem zaś wydając za floreny miejsce jego kryjówki baronowi Gruda, który dostał od Gubernatora zadanie rozprawienia się z buntownikami. Misterny plan wymyka się spod kontroli, gdy Vallo zakochuje się w pewnej urodziwej damie, która okazuje się być córką samego El Libre, jego załoga buntuje się przeciwko niemu, a on sam przedkłada serce nad rozum, a rewolucyjne ideały ponad prozaiczną żądzę zysku.

Największą zaletą „Karmazynowego Pirata” jest duet aktorski „Lang & Cravat”, czyli Burt Lancaster oraz Nick Cravat. Obaj zdominowali cały film, skupili na sobie całą uwagę widzów i sprawili, że nadal ogląda się go ze sporą przyjemnością. Panowie znali się ze sobą od lat, a swoje kariery zaczynali od cyrku, gdzie występowali wykonując najbardziej ryzykowne akrobacje. Widać, że doskonale się rozumieli i bawili swoimi rolami, ich niema przyjaźń nie była grą aktorską, a sceny kaskaderskie wykonywane były osobiście, a nie z wykorzystaniem dublerów. Te ostatnie, w epoce efektów specjalnych, robią obecnie wrażenie większe niż przed sześcioma dekadami . Lancaster bujający się na linach statku czy skaczący po dachach musiałby teraz wywołać w zarządzanym przez księgowych współczesnym świecie filmu serię zawałów i nerwobólów. Producenci ryzykowali przecież w ten sposób zdrowiem jednej z największych gwiazd światowego kina. Dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia, ale w „Złotej Erze Hollywood” nadal liczył się końcowy efekt, a nie tabela przychodów i rozchodów. Ot, taka dygresja.
Film, który pochodzi z 1952 roku, stanowi również swoistą cezurę pomiędzy dwoma epokami. Nakręcono go jeszcze w wąskoekranowym kadrze i technologii Technicolor, która charakteryzowała się bardzo intensywnym, czasami wręcz przesadzonym, wysyceniem kolorów. Było to rozwiązanie pochodzące jeszcze z lat 20-tych, rozwijane i poprawiane przez kolejne lata, niemniej, nawet wtedy zdecydowanie archaiczne. „Karmazynowy Pirat” sporo traci na tym, że nie został zrobiony w formacie CinemaScope, który wszedł do użycia rok później i stał się standardem dla wielkich budżetowych widowisk dekady lat 50-tych (za przykład niech posłuży chociażby monumentalny „Ben Hur”). Obraz jest bliższy proporcjom kwadrata niż prostokąta (1.33:1 zamiast późniejszego 2.66:1) przez co wydaje się być nienaturalnie ściśnięty. Piękne krajobrazy i bogata scenografia aż proszą się o bardziej panoramiczne ujęcia. Tak swoją drogą, chociaż filmowy Kapitan Vallo przemierza akwen Morza Karaibskiego, to wszystkie sceny plenerowe kręcono nieopodal Neapolu. Tam też, na Morzu Tyrreńskim, znajduje się też wyspa Ischia, która w rzeczywistości wygląda równie uroczo co na kinowej kliszy.

„Karmazynowy Pirat” to nadal świetny film i dobra rozrywka dla tych wszystkich, którzy są w stanie zapomnieć o naiwności fabuły i rozlicznych odstępstwach od ducha epoki. No bo czego w tym filmie nie ma – są pirackie statki, piękne kobiety, rebelianci (z irlandzkim akcentem!), wybuchy czy też wyjątkowo durni żołnierze Jej Królewskiej Mości, którzy kręcą się w kółko niczym szczeniaki wodzone przez Pana. Jakby tego było mało, dodatkowo bawią widzów rozliczne sceny, gdzie fantazja autorów poniosła akcję w nieoczekiwane rewiry wyobraźni. Bohaterowie nie tylko latają balonem, ale również wędrują prototypem łodzi podwodnej po dnie morza (przyznajcie się czy podobnie jak ja przymierzaliście się do przeprowadzenia podobnego eksperymentu w okolicznym jeziorze?) czy używają armat strzelających ogniem. Z pewnością znaleźć można wiele „swashbucking movies”, gdzie rzetelność i wierność faktom stoi na nieco wyższym poziomie. Tylko czy to komuś przeszkadza? Na samym początku filmu Burt Lancaster puszcza do nas zawadiacko „oczko” i daje znać, że nie powinniśmy traktować wszystkiego co wydarzy się potem zbyt poważnie. Jeżeli się go posłuchacie, czeka Was zabawa w starym, dobrym stylu.

***
Wydanie „Karmazynowego Pirata” na DVD należy do wyjątkowo nędznych. Poza filmem nie ma tam zupełnie nic – nawet napisów. Jakość obrazu mogła być lepsza. Film, jeżeli w ogóle, przeszedł dosyć podstawowy lifting... Okładka niby nawiązuje do starego plakatu, ale wygląda okropnie, a całość przypomina mierną chińską podróbkę. Wydawać by się mogło, że dekada sukcesów „Piratów z Karaibów” wystarczająco napędziła koniunkturę, by dopieścić tegoż klasyka gatunku, ale niestety, tak się nie stało i zapewne już nigdy się nie stanie. Trochę szkoda, ale nadal warto ten film kupić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz