niedziela, 5 stycznia 2014

Łodzią po dnie morza
(Karmazynowy Pirat, 1952)

Za Wielką Wodą na takie filmy jak ten mówi się „swashbuckling”, co dosłownie oznacza mniej więcej tyle co nasza „knajackość”, czyli buńczuczność, zaczepność, zawadiackość i awanturnictwo z lekkim przymrużeniem oka. Tacy są właśnie ich główni bohaterowie – kolorowe typy spod czarnej bandery, chłopaki na skwał, zawsze skłonni do bijatyk, lubujący się w pojedynkach na szable, odważni, lojalni wobec kompanów i honorowi wobec dam, aczkolwiek stojący na bakier z prawem, które zresztą mają w głębokim poważaniu. Jednym słowem, piraci!

Które dziecko nie lubi pirackich opowieści zza siedmiu mórz i oceanów. Ja uwielbiałem, a w sumie, uwielbiam do dzisiaj. Kocha je także kino, które od swego zarania korzystało z romantycznej legendy ludzi morza. Nowożytni „Piraci z Karaibów” są jedynie kontynuacją gatunku, który swój początek miał jeszcze w epoce kina niemego oraz nieco późniejszych widowiskach z Erollem Flynn'em. W czasach mojej młodości, rodzima telewizja regularnie serwowała tego typu filmy (w końcu to rozrywka bezpieczna ideologicznie, a do tego kino wiekowe, więc i licencje za wyświetlanie należały do względnie tanich), ale ja zapamiętałem przede wszystkim ten jeden, o którym dzisiaj chciałem napisać kilka słów. „Karmazynowy Pirat” ("The Crimson Pirate") kojarzy mi się z okolicami majówki, gdy zazwyczaj uboga ramówka TVP wypełniała się co bardziej atrakcyjnym „towarem”. Ten film pojawiał się wtedy regularnie. Miałem go zresztą nagranego na zdartej kasecie video, więc wracałem do niego kiedy tylko miałem ochotę, czyli dosyć często.
Fabuła nie należy do zbyt wyszukanych. Scenariusz był głównie pretekstem do upchania na kliszy wszystkich obowiązkowych elementów kina „pirackiego”. Głównym bohaterem jest kapitan Vallo (grany przez białozębnego Burta Lancastera w swej najlepszej formie), który wplątuje się w sam środek rewolucyjnego zamętu na karaibskiej wysepce zarządzanej przez Anglików. Atakuje on statek, który przewozi broń mająca posłużyć do stłumienia rebelii. Postanawia, jak przystało na pirata, sowicie na tym zarobić. I to podwójnie – najpierw sprzedając ładunek przywódcy powstania, El Libre, potem zaś wydając za floreny miejsce jego kryjówki baronowi Gruda, który dostał od Gubernatora zadanie rozprawienia się z buntownikami. Misterny plan wymyka się spod kontroli, gdy Vallo zakochuje się w pewnej urodziwej damie, która okazuje się być córką samego El Libre, jego załoga buntuje się przeciwko niemu, a on sam przedkłada serce nad rozum, a rewolucyjne ideały ponad prozaiczną żądzę zysku.

Największą zaletą „Karmazynowego Pirata” jest duet aktorski „Lang & Cravat”, czyli Burt Lancaster oraz Nick Cravat. Obaj zdominowali cały film, skupili na sobie całą uwagę widzów i sprawili, że nadal ogląda się go ze sporą przyjemnością. Panowie znali się ze sobą od lat, a swoje kariery zaczynali od cyrku, gdzie występowali wykonując najbardziej ryzykowne akrobacje. Widać, że doskonale się rozumieli i bawili swoimi rolami, ich niema przyjaźń nie była grą aktorską, a sceny kaskaderskie wykonywane były osobiście, a nie z wykorzystaniem dublerów. Te ostatnie, w epoce efektów specjalnych, robią obecnie wrażenie większe niż przed sześcioma dekadami . Lancaster bujający się na linach statku czy skaczący po dachach musiałby teraz wywołać w zarządzanym przez księgowych współczesnym świecie filmu serię zawałów i nerwobólów. Producenci ryzykowali przecież w ten sposób zdrowiem jednej z największych gwiazd światowego kina. Dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia, ale w „Złotej Erze Hollywood” nadal liczył się końcowy efekt, a nie tabela przychodów i rozchodów. Ot, taka dygresja.
Film, który pochodzi z 1952 roku, stanowi również swoistą cezurę pomiędzy dwoma epokami. Nakręcono go jeszcze w wąskoekranowym kadrze i technologii Technicolor, która charakteryzowała się bardzo intensywnym, czasami wręcz przesadzonym, wysyceniem kolorów. Było to rozwiązanie pochodzące jeszcze z lat 20-tych, rozwijane i poprawiane przez kolejne lata, niemniej, nawet wtedy zdecydowanie archaiczne. „Karmazynowy Pirat” sporo traci na tym, że nie został zrobiony w formacie CinemaScope, który wszedł do użycia rok później i stał się standardem dla wielkich budżetowych widowisk dekady lat 50-tych (za przykład niech posłuży chociażby monumentalny „Ben Hur”). Obraz jest bliższy proporcjom kwadrata niż prostokąta (1.33:1 zamiast późniejszego 2.66:1) przez co wydaje się być nienaturalnie ściśnięty. Piękne krajobrazy i bogata scenografia aż proszą się o bardziej panoramiczne ujęcia. Tak swoją drogą, chociaż filmowy Kapitan Vallo przemierza akwen Morza Karaibskiego, to wszystkie sceny plenerowe kręcono nieopodal Neapolu. Tam też, na Morzu Tyrreńskim, znajduje się też wyspa Ischia, która w rzeczywistości wygląda równie uroczo co na kinowej kliszy.

„Karmazynowy Pirat” to nadal świetny film i dobra rozrywka dla tych wszystkich, którzy są w stanie zapomnieć o naiwności fabuły i rozlicznych odstępstwach od ducha epoki. No bo czego w tym filmie nie ma – są pirackie statki, piękne kobiety, rebelianci (z irlandzkim akcentem!), wybuchy czy też wyjątkowo durni żołnierze Jej Królewskiej Mości, którzy kręcą się w kółko niczym szczeniaki wodzone przez Pana. Jakby tego było mało, dodatkowo bawią widzów rozliczne sceny, gdzie fantazja autorów poniosła akcję w nieoczekiwane rewiry wyobraźni. Bohaterowie nie tylko latają balonem, ale również wędrują prototypem łodzi podwodnej po dnie morza (przyznajcie się czy podobnie jak ja przymierzaliście się do przeprowadzenia podobnego eksperymentu w okolicznym jeziorze?) czy używają armat strzelających ogniem. Z pewnością znaleźć można wiele „swashbucking movies”, gdzie rzetelność i wierność faktom stoi na nieco wyższym poziomie. Tylko czy to komuś przeszkadza? Na samym początku filmu Burt Lancaster puszcza do nas zawadiacko „oczko” i daje znać, że nie powinniśmy traktować wszystkiego co wydarzy się potem zbyt poważnie. Jeżeli się go posłuchacie, czeka Was zabawa w starym, dobrym stylu.

***
Wydanie „Karmazynowego Pirata” na DVD należy do wyjątkowo nędznych. Poza filmem nie ma tam zupełnie nic – nawet napisów. Jakość obrazu mogła być lepsza. Film, jeżeli w ogóle, przeszedł dosyć podstawowy lifting... Okładka niby nawiązuje do starego plakatu, ale wygląda okropnie, a całość przypomina mierną chińską podróbkę. Wydawać by się mogło, że dekada sukcesów „Piratów z Karaibów” wystarczająco napędziła koniunkturę, by dopieścić tegoż klasyka gatunku, ale niestety, tak się nie stało i zapewne już nigdy się nie stanie. Trochę szkoda, ale nadal warto ten film kupić.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Diabolik, czyli antybohater po włosku
(Danger: Diabolik, 1968)

Jazgot, plastikowa tandeta skrząca się kolorami tęczy, bezsensowna i irracjonalna produkcja z przerostem formy nad treścią, efekciarstwo w tanim stylu – te wszystkie określenia pasują do tego filmu jak ulał. Z drugiej strony, jest to także nie lada gratka dla wszystkich domorosłych antropologów „mainstreamowej” pop-kultury lat 60-tych, której atmosfera przepełnia go w natężeniu wykraczającym poza dopuszczalne normy. Tak czy inaczej przyznać trzeba, że „Danger: Diabolik” nie jest propozycją dla każdego przeciętnego widza, który szuka rozrywki na spokojne, niedzielne popołudnie.
Główny bohater to zuchwały złodziej obdarzony wielkim intelektem i, idącym z nim w parze, ogromnym ego. Jak przystało na super-kryminalistę, żyje w kryjówce schowanej w wielkich jaskiniach, gdzie czeka na niego piękna kochanka i skarbiec pełen ukradzionych pieniędzy. Mimo to, planuje kolejne, ambitne napady. Z pomocą nowoczesnej techniki oraz wybuchowych gadżetów, pod przykryciem maski i obcisłego kostiumu (przypominam – to lata 60-te!) okrada bogatych i złych, nie szczędząc im dodatkowo sporej dawki przemocy. Nie ma skrupułów, ani szczytnych celów – jedyna misja jaką się kieruje to własna próżność oraz żądza bogactwa. Diabolik, komiksowa postać stworzona przez siostry Giusanni mieszkające w Mediolanie, od 1962 roku cieszy się we Włoszech ogromną popularnością. Jego przygody, wydawane w formie miękkich, czarno-białych zeszytów, znaleźć można w niemal każdym kiosku, ale sława Diabolika nie wyszła nigdy na większą skalę poza obręb Półwyspu Apenińskiego. Próbę uczynienia z niego marki o zasięgu międzynarodowym podjęto w sumie jeden raz. W 1968 roku swoją premierę miał pełnometrażowy film fabularny. Producent, Dino de Laurentiis wyłożył ogromną sumę, zatrudnił Mario Bavę, znanego głównie z krwawych, włoskich horrorów klasy „B”, zakontraktował niezłych, rozpoznawalnych aktorów (John Phillip Law, Adolfo Celi, Michel Piccoli, Terry-Thomas) i... odniósł swoją nie pierwszą i nie ostatnią porażkę.
Złożyło się na nią wiele elementów. Diabolik, cyniczny i samolubny anty-bohater, kultowy we Włoszech, nie był niczym nowym ani odkrywczym w skali globalnej – konkurować o względy widowni musiał chociażby z „francuskim” Fantomasem, a na rynku amerykańskim nie miał z kolei szans z całym zastępem „rodzimych” postaci rodem z komiksów Marvela czy DC. Ale przede wszystkim, sam film był wyjątkowo chaotyczny, niespójny i udziwniony. Mario Bava, jeżeli wierzyć opowieściom, nigdy wcześniej nie dysponował tak dużym budżetem, ale ... wydał tylko niewielką część dostępnych środków. Zatrudnienie akurat jego do poprowadzenia takiego filmu było decyzją co najmniej kontrowersyjną. Wystarczy napisać, że wcześniej odpowiadał za takie produkcje jak ... „Bicz i Ciało” czy „Planeta Wampirów”. Bava, demiurg kina grozy, pewnego poziomu nie był w stanie przeskoczyć, tudzież, najzwyczajniej w świecie, nie miał nawet takiego zamiaru. Diabolik jest więc naznaczony jarzmem kina drugoligowego, „campowego”, a więc świadomie nie tyle co tandetnego, co wręcz gloryfikującego zły gust jako artystyczną wartość nadrzędną. Estetyka dzieła jest więc kontrowersyjna i widza „masowego”, oczekującego rozrywki na przyzwoitym poziomie, mogła ona zniechęcać. Scenariusz opowieści również mocno kulał. W epoce krystalicznych postaci i jasnego podziału na dobro i zło, można było pokusić się o opowiedzenie historii wymykającej się standardom (na takiej właśnie zasadzie swoje „pięć minut” miały włoskie spagetti westerny). Niestety, kinowe przygody Diabolika składały się z kilku oddzielnych historii, które powiązano ze sobą naiwnym wątkiem przyczynowo-skutkowym, „wzmocnionym” serią wybuchów, pościgów i bijatyk, a dylematy moralne zastąpiono scenami, gdzie dwójka głównych bohaterów uprawia wolną miłość na łóżku pełnym dolarów.
To, co w 1968 roku do filmu zniechęcało, po wielu latach stanowi jego największą, o ile nie jedyną, zaletę. „Danger: Diabolik” skupia bowiem jak w soczewce wszystko to z czym kojarzą się lata 60-te, a dokładniej pisząc, ich radosna część jeszcze sprzed Rewolucji Paryskiej. Męska część widowni z pewnością zapamięta przyjaciółkę Diabolika, Evę Kant. Jej kolorowe, kuse spódniczki odsłaniają wiele wdzięków i przypominają, że mamy do czynienia z filmem z dekady seksualnego wyswobodzenia. Grającą ją Marisa Mell jest ucieleśnieniem najgorszego snu każdej wojującej feministki - ma wiecznie lekko rozchylone usta, namiętne, lekko otępiałe spojrzenie, a nieliczne mówione kwestie przetyka erotycznymi mruknięciami . Muzyka, w wykonaniu samego Ennio Morricone, atakuje uszy kakofonią i „barokową” manierą instrumentów klawiszowych. Główny motyw wpada w ucho, chociaż robi z to z gracją wiertarki udarowej. W swoim czasie było to zapewne dzieło, z którego kompozytor był niezbyt dumny - daleko mu chociażby do arcygenialnego podkładu do „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” z tego samego przecież okresu. Po latach jednak ścieżka dźwiękowa ma swój osobliwy czar i zapewne znajdą się jacyś jej miłośnicy.
Podobnie rzecz ma się ze zdjęciami, rekwizytami i „grą” aktorską. Dominuje hipnotyczna wręcz tandeta i pstrokacizna, ale wiele scen jest zaplanowanych z zachwycającą dbałością o perspektywę czy detale. Scenografia, szczególnie ta silącą się na monumentalność, przywodzi na myśl „budżetową” wersję bondowskich kryjówek Blofelda, ale jaskinia Diabolika robi wrażenie – osiągnięto ciekawy efekt za pomocą bardzo prostych środków.
John Phillip Law, który wcielił się w tytułową rolę, miał ciężki orzech do zgryzienia i wypadł w niej, przynajmniej w mojej opinii, komicznie. Oprócz nerwowych, nieco „kocich” ruchów, z racji tego, że w wielu scenach jego twarz zasłonięta jest maską, gra on oczami i brwiami, mrużąc co chwila a to jedne, a to drugie, co wywołuje najczęściej uśmiech u widza. To wszystko mocno koliduje z faktem, że „Danger: Diabolik” to film w domyśle praktycznie pozbawiony lekkości i humoru. Żart osadzony jest głęboko w samej koncepcji filmu, ale na zewnątrz jest co prawda tandetnie, campowo i psychodelicznie, ale jednak nadal na poważnie. Wystarczy przypomnieć sobie przezabawną serię „Fantomasa” z Louisem De Funes, by zrozumieć, że takie wysublimowane dzieło jak „Danger: Diabolik” nie miało zbyt wielu szans, by spodobać się szerokiej publiczności.

Na film ten natrafiłem zupełnie przypadkowo. Wiele lat temu miałem w swojej kolekcji grę „Diabolik” wydaną na Amigę. W tamtych czasach, a mowa o roku 1993, była to pozycja trzecioligowa, ale miała w sobie coś co wzbudzało moją ciekawość. Przede wszystkim, miałem wrażenie, że nikt, poza mną, nie ma pojęcia o jej istnieniu. Czasopisma dedykowane grom, a było wtedy ich całe multum, nie zająknęły się o niej ani słowem. Ja sam nie poświęciłem jej zbyt wiele czasu, ale zapamiętałem nazwę, klimat rozgrywki i dosłownie rok temu, dotarłem „po nitce do kłębka” na sam film, serię komiksów i resztę „Diabolików”. We Włoszech to nadal ceniona franczyza – dość napisać, że na każdej stacji kolejowej, w każdym kiosku, znaleźć można najświeższy odcinek komiksu. Myślę, że Quentin Tarantino, w ostatnich latach grzebiący we włoskim i europejskim kinie klasy „B” sprzed lat, może niebawem zainteresować się potencjałem jaki drzemie w tym anty-bohaterze i jego postaci. Póki co, jest to pozycja godna polecenia tylko dla niektórych – jeżeli nie razi Was przesada, umowność i wszechobecna tandeta, „Danger: Diabolik” to coś dla Was. Cała reszta niech lepiej poczeka aż za remake zabierze się ktoś z inną manierą niż Mario Bava.


***

Wydanie na DVD można podsumować jednym zdaniem – dobrze, że w ogóle jest! „Campowe” dzieła najczęściej nie mają tego szczęścia, a wiele z nich krąży jedynie w postaci opowieści i nielegalnych plików o jakości startej taśmy VHS. Tymczasem „Danger: Diabolik” można kupić bez problemu i to za niewielkie pieniądze. Szkoda tylko, że jedyne wydanie o jakim wiem ma tak niewiele dodatków. W przypadku tego kulturowego fenomenu z pewnością można oczekiwać czegoś więcej niż tylko suchy komentarz czy trailer.

piątek, 27 grudnia 2013

Tropem Trzeciego Człowieka
(Trzeci Człowiek, 1949)

Na ten film trafiłem przypadkowo kilka lat temu i poczułem owe przyjemne uczucie zarezerwowane dla momentów, gdy odkrywa się wspaniały, nieznany wcześniej skarb. W latach mojej młodości na pewno nie miała go w ofercie żadna wypożyczalnia kaset video. Nie przypominam sobie też, by pokazała go jakakolwiek stacja telewizyjna. Powód jest prozaiczny - „Trzeci Człowiek” (The Third Man) powstał w 1946 roku, co oznacza, że mamy do czynienia z pełnoprawnym emerytem srebrnego ekranu. Znacznej części osiągnięć kinematografii z tego okresu dzisiaj po prostu nie da się oglądać. Dla widza przyzwyczajonego do dynamicznego montażu, wartkiego scenariusza i współczesnej estetyki, filmy z tamtej epoki są niestrawnymi, nudnymi, naiwnymi ramotkami, które zniechęcają do siebie po kilku ujęciach. Chyba, że mamy do czynienia z ponadczasowym arcydziełem, a nie mam wątpliwości, że o takim właśnie teraz czytacie.
Głównego bohatera filmu, Holly'ego Martinsa poznajemy gdy wysiada z pociągu na dworcu w Wiedniu. To typ poczciwca zawsze bez grosza przy duszy. Zagląda często do kieliszka, zarabia na życie pisząc podrzędne opowiastki rodem z Dzikiego Zachodu. Przyjechał do Wiednia zaraz po wojnie, na zaproszenie dawno nie widzianego przyjaciela, Harry'ego Lime. Jednak zamiast wypić z nim powitalnego sznapsa, nasz bohater trafia na jego pogrzeb. Okoliczności śmierci od początku wydają mu się dziwne. Martins, niczym samotny szeryf, zaczyna grzebać coraz głębiej w przeszłości przyjaciela, odkrywając ponurą prawdę o nim, mieście i ludzkiej naturze. W rolach głównych występują Joseph Cotten (Holly) oraz arcygenialny Orson Welles (Harry). Ale przede wszystkim – Wiedeń. Daleki od obecnej formy, pełen skaz, ran i okaleczeń. I dzięki temu, jeszcze bardziej fascynujący niż zazwyczaj.
Wojenna pożoga nie oszczędziła Starego Kontynentu, a poważne zniszczenia nie ominęły stolicy Austrii. Dzisiaj nie ma po nich niemal śladu. Na zabudowania spadło łącznie dwadzieścia tysięcy alianckich bomb, niszcząc nie tylko obiekty strategiczne, ale również budynki cywilne i zabytki. Dzieła destrukcji dokonała Armia Czerwona, która jako pierwsza wkroczyła do miasta, tocząc uliczne potyczki z wycofującymi się oddziałami. Po latach żołnierze uczestniczący w paradzie upamiętniającej „wyzwolenie” Wiednia wspominali, że mieszkańcy witali Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów niczym wybawców.
Powojenny Wiedeń, podobnie jak cała Austria, podzielony został na cztery strefy okupacyjne, zarządzane przez USA, Wielką Brytanię, Francję oraz ZSRS. Historyczne śródmieście stolicy zostało strefą wspólną, kontrolowaną przez połączone sztaby „Wielkiej Czwórki”. Ten stan rzeczy trwał aż do 1955 roku, kiedy kraj odzyskał formalnie niepodległość, a obce wojska opuściły jego terytorium, w zamian za przyrzeczenie wiecznej neutralności. Plan Marschalla pozwolił stworzyć fundamenty „państwa dobrobytu”, które znamy dzisiaj. Koniec lat 40-tych to jednak ciemna karta w historii Wiednia, także z powodu złej sytuacji ekonomicznej. W powietrzu, niegdyś wypełnionym muzyką Straussa czy Schuberta, zapadła chwilowa cisza. Mieszkańcy zająć musieli się nie życiem, lecz przeżyciem. Bieda i niedożywienie zbierały swoje żniwo. Zrujnowane tereny rolne nie były w stanie pokryć zapotrzebowania miasta, zniszczone drogi utrudniały transport. Przeciętny Wiedeńczyk, już podczas wojny często niedojadał, po jej zakończeniu zaś, przymierał głodem. Pierwsze zimy były dramatyczne. Nie oszczędzano dostojnych parków oraz lasów, gdzie wycinano drzewa na opał. Sprawiedliwie, brakowało wszystkiego i wszystkim. Niedaleko Opery, przez kilka lat po wojnie odbywał się kiermasz, gdzie dobra rodowe wyprzedawały nawet szacowne rodziny pochodzące z klasy średniej i wyższej. Nabywców nie brakowało, szczególnie pośród licznych żołnierzy. Władze przymykały oko na handel. Odbudowujące się miasto przyciągało także ogromną liczbę cwaniaków, którym przyświecał jeden cel – wzbogacić się szybko i łatwo. Na stertach gruzów, w zaułkach i ciemnych uliczkach buzować zaczęło życie, niepokorne i łapczywe. To właśnie w takim miejscu i pośród takich oto ludzi, akcję swojej kryminalnej powieści umieścił pisarz Graham Greene. Podczas pobytu w Wiedniu szukał inspiracji, aż w końcu jego uwagę przyciągnęły prasowe notki o... podziemnych kanałach pod miastem. Trwały tam policyjne poszukiwania szajki specjalizującej się w kradzieżach penicyliny z wojskowych szpitali. Na tym epizodzie oparł luźno kanwę fabuły. Niemal natychmiast została podjęta decyzja o ekranizacji bestellerowej książki. „Trzeciego Człowieka” postanowiono kręcić w naturalnym plenerze Wiednia. Dzięki temu miasto stało się pełnoprawnym aktorem, a pozornie błaha kryminalna opowieść, wyjątkowym dokumentem. „Trzeci Człowiek” był w swoim czasie wielkim przebojem, a dzisiaj uznawany jest za najwybitniejszy brytyjski film w dziejach kinematografii.
Zdradzę małą tajemnicę. Szczwany Lime wcale nie umarł, a uparty Martins odkrywa szybko mistyfikację swojego dawnego przyjaciela. Główni bohaterowie spotykają się pierwszy raz przypadkowo, nocą, przy Schreyvogelgasse. Orson Welles ukrywa się w cieniu, pod nogami mając łaszącego się do niego kota. Poświata odkrywająca jego postać skrytą we wnęce, jego ironiczny uśmiech posłany w kierunku przyjaciela i ucieczka przeszły już do historii kina, podobnie jak wiele innych scen, nakręconych z ogromnym wyczuciem i smakiem. Zwraca uwagę także bardzo odważna praca kamery. Często obserwuje ona bohaterów z oryginalnych, zaskakujących perspektyw. Tego typu artystyczne eksperymenty kojarzą się raczej z latami 60-tymi niż rokiem 1946, ale sprawiają, że „Trzeciego Człowieka” ogląda się nadal przyjemnie. Film zresztą stał się inspiracją dla całego nurtu kina szpiegowskiego, które wyrosło na żyznej glebie Zimnej Wojny, i o którego reprezentantach będzie zresztą okazją niejeden raz tu wspomnieć.



***

Wydanie na DVD, przynajmniej to specjalne, dwupłytowe, które mam, zasługuje na uznanie. Jakość obrazu, jak na film w takim wieku przystało, raczej nie powala na kolana, ale nie o to przecież chodzi. Dla tych wszystkich, którzy pokochali film i chcieliby dowiedzieć się o nim więcej, czeka jeszcze sporo dodatków, takich jak np. 90 minutowy dokument poświęcony produkcji, zdjęcia, oryginalne kinowe zapowiedzi z epoki i kilka innych ciekawostek.

środa, 25 grudnia 2013

Święta z Griswoldami, czyli symfonia zniszczenia w rytmie kolędy
(W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju, 1989)

Boże Narodzenie ma swoje prawa. Oprócz dzikiego obżarstwa, nietrafionych prezentów, wszechobecnego zapachu bigosu czy też wracania samochodem do domu po kilku głębszych, nie wyobrażamy ich sobie bez patrzenia się z całą rodziną w telewizor. A tam, obowiązkowo, co roku ten sam zestaw atrakcji – Sami swoi, Szklana pułapka oraz oczywiście Kevin sam w domu. Pewnie mało kto pamięta, że jeszcze kilkanaście lat temu, stałym punktem świątecznej ramówki telewizyjnej był też film będący bohaterem mojego dzisiejszego wspomnienia. Zapewne i w tym roku wyemituje go któraś z niszowych stacji, ale nie sposób zauważyć, że „W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju” („National Lampoon's Christmas Vacation”) wypadł na dobre ze świątecznego kanonu i chyba już zawsze pałętać się będzie jako nostalgiczna, acz zdecydowanie drugoligowa zapchajdziura. I na pewno, gdy go zabraknie, nikt nie będzie głośno protestował i pisał petycji, jak miało to miejsce w przypadku, gdy jedna ze stacji miała czelność zrezygnować z tradycyjnej już przecież emisji Kevina.

Trzecia odsłona tej niegdyś tak popularnej serii ujrzała światło dzienne w 1989 roku. Po „Wakacjach” i „Europejskich wakacjach”, przyszła pora na małą zmianę konwencji. Tym razem Griswoldowie nigdzie nie wyjeżdżają, lecz organizują wielkie, rodzinne Święta Bożego Narodzenia w swoim domu. W rytmie otwieranych okienek kalendarza adwentowego obserwujemy jak prozaiczne przygotowania zamieniają się w serię wypadków, pomyłek i rozczarowań z wielkim finałem mającym miejsce przy wigilijnym stole. Mimo usilnych starań głowy rodziny, Clarka, nic nie wygląda tak, jak sobie to zaplanował. Choinka jest więc za duża, lampki będące ozdobą domu nie chcą się świecić, teściowie się nienawidzą, prostacki kuzyn Eddie niespodziewanie pojawia się, mimo braku zaproszenia, kot przegryza kable i wylatuje w powietrze, dzika wiewiórka terroryzuje domowników, niszcząc przy tym to wszystko, co zniszczenia uniknęło wcześniej, a w powietrzu unosi się wybuchowy odór gazów z szamba. Jakby tego było mało, świąteczny bonus Clarka, z którym związane były ogromne plany, okazuje się być jedynie rocznym członkostwem w … klubie galaretkowym, cokolwiek by to miało oznaczać.
Znawcy poprzednich części wiedzą czego mogą się spodziewać: Święta nie Święta, żarty są niewyszukane i dosyć bezpośrednie, tak by widz nie musiał za długo zastanawiać się nad tym z czego się właśnie śmieje. Chociaż poziom jest nierówny, a pewne żarty zahaczają o klozet, niektóre sceny szczerze bawią – szczególnie te z niepodrabialnym kuzynem z Kansas, który mieszka w przyczepie, ma dźwięczny akcent hillbilly, serce większe od rozumu i nie pracuje od siedmiu lat, bo „czeka na propozycję objęcia kierowniczego stanowiska”. Randy Quaid w tej drugoplanowej roli ukradł film Chevy Chase'owi.
Dla tego drugiego „Witaj Święty Mikołaju” był zresztą ostatnim przebojem kinowym w jakim się pojawił. Po nim zaliczył kilka porażek i prawie całkowicie zniknął z dużego ekranu. Komik ten był niewątpliwą gwiazdą lat 80-tych, ale podobnie jak całkiem spore grono osób wywodzących się z pierwszych edycji satyrycznego show „Saturday Night Live” (np. Dan Aykroyd, John Belushi, Eddie Murphy czy Bill Murray), jego popularność momentalnie przygasła wraz z końcem dekady. Powód może być prozaiczny – styl i rodzaj serwowanego humoru mogły się najzwyczajniej znudzić tak widzom, jak i samym producentom, którzy szukali czegoś nowego oraz świeżego. Chociaż cenię Chase'a, bo jego poczciwa twarz kojarzy mi się z klimatem pierwszych wypożyczalni kaset video, uczciwie trzeba przyznać, że aktor był z niego bardzo ale to bardzo słaby.
Repertuar jego możliwości składał się z dwóch, miernie zresztą odgrywanych ról – Chase był albo typem amanta i cynicznego obserwatora życia, który nie traktuje niczego poważnie, albo wręcz odwrotnie, grał pedantycznych choleryków, których to zamiłowanie do perfekcjonizmu oraz dążenie do zapewnienia rodzinie szczęścia prowadzi wszystkich na skraj przepaści. W tę drugą postać wcielił się w całej serii „W krzywym zwierciadle”, gdzie wiecznie wyszczerzony Clark W. Griswold Jr. jest archetypem narwanego ojca, zmierzającego do upragnionego celu po trupach i chcącego wszystkich uszczęśliwić na siłę i wbrew ich woli (jedynie przy okazji, niszcząc wszystko dookoła).
Świąteczne filmy nie mają być mądre. Mają bawić (bo śmiech pomaga trawić!) i dodawać do tych magicznych, rodzinnych chwil odrobinę pozytywnych emocji. „Witaj Święty Mikołaju” wywiązuje się z tego zadania bez zarzutu tak samo sprawnie dzisiaj, jak robił to w latach 90-tych, królując na antenie TVP. Nie jest ambitną rozrywką, ale zajmuje w mojej kolekcji poczesne miejsce. Tyle, że z racji tematyki, jego przydatność do spożycia jest ograniczona wyłącznie do okolic grudnia. Po tym terminie, perypetie Griswoldów tracą oczywiście sporo na swej aktualności. Raz na rok sięgam po ten film, na zasadzie sentymentalnego odświeżania wspomnień, a znajoma historia przypomina mi, że wielkimi krokami zbliża się kolejne Boże Narodzenie, a ja robię się coraz starszy i... coraz bardziej podobny do głowy rodziny Griswoldów.


***

Wydanie na DVD może rozczarować. Z tego co wiem, jest tylko jedno, aczkolwiek dostępne na kilku nośnikach, czasem pojedyńczo, czasem w całym zestawie. Na płycie znaleźć można sam film i alternatywną ścieżkę dźwiękową z komentarzami aktorów oraz reżysera. Trochę skromnie jak na film, który cieszy się sporą popularnością. Nie chce mi się wierzyć, że podczas jego produkcji nie zostały żadne dodatkowe materiały, wywiady, wycięte sceny, pozostaje więc mieć nadzieje, że pewnego roku z okazji Gwiazdki, producenci znajdą chwilę i wypuszczą w świat coś dla prawdziwych kolekcjonerów.

niedziela, 22 grudnia 2013

Goonies will never say die!
(The Goonies, 1985)

Ktoś, kiedyś przetłumaczył tytuł tego filmu jako „Gagatki”, ale na początku lat 90-tych, bo chyba wtedy zobaczyłem go po raz pierwszy, wszyscy wiedzieli, że mowa jest po prostu o „Goonies”.
To niekoronowany król przebiegu w moim magnetowidzie i bodaj najbardziej kultowy film dzieciństwa (o ile, w przypadku dziesięciolatka można używać takich górnolotnych sformułowań). Mogłem oglądać go bez końca. Nawet widziany drugi raz tego samego dnia, nie nudził mnie, a wręcz odwrotnie, bawił i wciągał coraz bardziej. Nic w tym dziwnego, bo za stworzenie tego dzieła zabrało się dwóch utalentowanych specjalistów od rozrywki – reżyserował Richard Donner (znany chociażby z „Zabójczej Broni”), za scenariusz i produkcję odpowiadał zaś sam Steven Spielberg. W połowie lat 80-tych to drugie nazwisko gwarantowało sukces kasowy, kolejki pod kinami i kilkadziesiąt minut magii na ekranie. „Goonies” nie stało się co prawda równie wielkim przebojem co pochodzący z tego samego okresu „Powrót do przyszłości” (tam również maczał swoje palce wielki Steven), ale zdobył sobie należne uznanie, wchodząc do kanonu kina dla „młodzieży w każdym wieku”. W Polsce przełomu dekad, kiedy rodzima TVP nie oferowała zbyt wiele atrakcji, a pierwsze wypożyczalnie video składały się z jednej, krótkiej półki, młodociani widzowie pokochali przygody paczki przyjaciół z Astorii miłością absolutną - „Goonies” ma więc u nas znacznie większe poważanie niż gdziekolwiek indziej, a przynajmniej, takie można odnieść wrażenie, gdy tylko wymienia się ów tytuł w otoczeniu moich rówieśników, obecnie będących po trzydziestce.
Z perspektywy osoby dorosłej fabuła jest oczywiście prosta, naiwna, ale na pewno nie wtórna – chociażby dlatego, że mowa o protoplaście gatunku kina przygodowego dla młodszych widzów. Tytułowi bohaterowie (nazywający siebie Goonies, co oznaczać może m.in. wyrzutków i dobrze oddaje ich pozycję społeczną) spędzają ostatnie, w domyśle wakacyjne, chwile razem. Ich domy zostały przeznaczone do rozbiórki, ich rodziny lada chwila rozjadą się po Ameryce, a oni sami trafią do nowych szkół i stracą ze sobą kontakt na zawsze. Kiedy na zagraconym poddaszu znajdują mapę prowadzącą do pirackiego skarbu z XVII wieku, zaczyna się nie tylko wielka przygoda, ale i próba uratowania dotychczasowego życia. Na przeszkodzie próbuje im stanąć cała gama przeciwności – zastawione przed wiekami pułapki, własne słabości, a także komiczny gang w postaci rodziny Fratelli. Film wypchany jest atrakcjami, wyrazistymi postaciami, żartami i prawdziwymi emocjami. Chociaż formalnie jest podpisany przez Donnera, to wpływy Spielberga czuć wszędzie i wypada zaliczyć go do kanonu jego dzieł. Był on wtedy w swojej życiowej formie. Tym razem na planie bawił się, realizując swoje dziecięce fantazje. W „Goonies” mamy więc tajne przejścia, zagadki, kryjówki, tunele, ususzone trupy, wielki skarb, stare mapy, śmiertelne zagadki, bezdenne przepaście, pirackie statki, wybuchowe gadżety, pierwsze pocałunki, w końcu, wielkie kamienie goniące bohaterów, a nawet atak ośmiornicy (tę scenę wycięto z finalnej wersji filmu). Złośliwie można by stwierdzić, że upchano tu wszystko, łącznie z trikami, które nie zmieściły się Spielbergowi w „Indiana Jones i Świątynia Zagłady”.
„Goonies” nadal ujmują klimatem wielkiej przygody, chociaż mając trzydzieści kilka lat, czasem wypada przymknąć litościwie oko na kilka uproszczeń. Ale w końcu to kino rozrywkowe i jako takie, spisuje się znakomicie. Geneza popularności filmu wydaje się prosta do zdekodowania, chociaż arcytrudna do powtórzenia dla kolejnych twórców szukających prostych recept. Na pewno jest to sprawnie zrealizowana familijna produkcja, zrozumiała dla dorosłych i zachwycająca dla samych dzieci. Jej budżet był spory, a do tego wydany efektywnie, efekty specjalne robiły wrażenie, scenografia była staranna, a tam,gdzie trzeba monumentalna, fajerwerki pomysłów nie pozwalały się nudzić, a cała zgraja nastoletnich aktorów dała popis nie tyle umiejętności, co prawdziwej radości z bycia razem. Ale najważniejsza była chyba zwyczajność tak opowieści, jak i jej uczestników. W Ameryce każde niemal dziecko mieszkało na podobnych przedmieściach co główni bohaterowie. W ich domach również był strych na który nie można było wchodzić bez wiedzy rodziców i który, być może, krył w sobie podobną tajemnicę. W okolicy znaleźć można było samotne, opuszczone rudery, wystające z morza skały i tajemnicze zakątki o których krążyły legendy. To w zupełności wystarczało do tego, by pobudzić dziecięcą fantazję i przenieść atmosferę z ekranu wprost do rzeczywistości. A to już sztuka rzadka i wybitna – to udało się „Goonies” i to nie tylko w Ameryce. W Polsce również ten film budził we mnie i moich kolegach ciekawość, która kazała nam zacząć zaglądać do starych, niezbadanych szop w poszukiwaniu przygody.
Czy często do niego wracam? Tylko czasami. Jest to dzieło dla mnie wyjątkowe, więc zachowuję je na wyjątkowe chwile. Budzą się wtedy we mnie głębokie pokłady sentymentalizmu, które wypada wspomóc piwem, a najlepiej trzema. Najzwyczajniej w świecie,nie chciałbym tych pięknych momentów wytrzeć zbyt częstym przywracaniem ich do życia. Jeżeli Wy też pamiętacie go z dzieciństwa i boicie się, że piękne wspomnienia nie wytrzymają konfrontacji z rzeczywistością, nie musicie się obawiać - w końcu, "Goonies will never say die", a sam film broni się znakomicie także po wielu latach od swojej premiery. Trudno uwierzyć, że minęło od niej już dwadzieścia osiem lat!
***

„Goonies” doczekało się szczęśliwie kilku wydań na DVD i Blu-Ray. Oprócz wersji normalnej jest też dostępna nieco dłuższa, reżyserska, ale niestety, nigdy jej nie widziałem. W przeciwieństwie do wielu innych arcydzieł dekady lat 80-tych, ten film nie musi się wstydzić tego jak wygląda. Jakość obrazu i dźwięku jest w porządku, a na płycie znaleźć można kilka dodatków, które dla miłośników będą sporą atrakcją (na czele z kilkoma niewykorzystanymi ujęciami, które wyprostowują co nieco meandry fabuły).