Jazgot, plastikowa tandeta skrząca się kolorami tęczy, bezsensowna i irracjonalna produkcja z przerostem formy nad treścią, efekciarstwo w tanim stylu – te wszystkie określenia pasują do tego filmu jak ulał. Z drugiej strony, jest to także nie lada gratka dla wszystkich domorosłych antropologów „mainstreamowej” pop-kultury lat 60-tych, której atmosfera przepełnia go w natężeniu wykraczającym poza dopuszczalne normy. Tak czy inaczej przyznać trzeba, że „Danger: Diabolik” nie jest propozycją dla każdego przeciętnego widza, który szuka rozrywki na spokojne, niedzielne popołudnie.
Główny bohater to zuchwały złodziej obdarzony wielkim intelektem i, idącym z nim w parze, ogromnym ego. Jak przystało na super-kryminalistę, żyje w kryjówce schowanej w wielkich jaskiniach, gdzie czeka na niego piękna kochanka i skarbiec pełen ukradzionych pieniędzy. Mimo to, planuje kolejne, ambitne napady. Z pomocą nowoczesnej techniki oraz wybuchowych gadżetów, pod przykryciem maski i obcisłego kostiumu (przypominam – to lata 60-te!) okrada bogatych i złych, nie szczędząc im dodatkowo sporej dawki przemocy. Nie ma skrupułów, ani szczytnych celów – jedyna misja jaką się kieruje to własna próżność oraz żądza bogactwa. Diabolik, komiksowa postać stworzona przez siostry Giusanni mieszkające w Mediolanie, od 1962 roku cieszy się we Włoszech ogromną popularnością. Jego przygody, wydawane w formie miękkich, czarno-białych zeszytów, znaleźć można w niemal każdym kiosku, ale sława Diabolika nie wyszła nigdy na większą skalę poza obręb Półwyspu Apenińskiego. Próbę uczynienia z niego marki o zasięgu międzynarodowym podjęto w sumie jeden raz. W 1968 roku swoją premierę miał pełnometrażowy film fabularny. Producent, Dino de Laurentiis wyłożył ogromną sumę, zatrudnił Mario Bavę, znanego głównie z krwawych, włoskich horrorów klasy „B”, zakontraktował niezłych, rozpoznawalnych aktorów (John Phillip Law, Adolfo Celi, Michel Piccoli, Terry-Thomas) i... odniósł swoją nie pierwszą i nie ostatnią porażkę.
Złożyło się na nią wiele elementów. Diabolik, cyniczny i samolubny anty-bohater, kultowy we Włoszech, nie był niczym nowym ani odkrywczym w skali globalnej – konkurować o względy widowni musiał chociażby z „francuskim” Fantomasem, a na rynku amerykańskim nie miał z kolei szans z całym zastępem „rodzimych” postaci rodem z komiksów Marvela czy DC. Ale przede wszystkim, sam film był wyjątkowo chaotyczny, niespójny i udziwniony. Mario Bava, jeżeli wierzyć opowieściom, nigdy wcześniej nie dysponował tak dużym budżetem, ale ... wydał tylko niewielką część dostępnych środków. Zatrudnienie akurat jego do poprowadzenia takiego filmu było decyzją co najmniej kontrowersyjną. Wystarczy napisać, że wcześniej odpowiadał za takie produkcje jak ... „Bicz i Ciało” czy „Planeta Wampirów”. Bava, demiurg kina grozy, pewnego poziomu nie był w stanie przeskoczyć, tudzież, najzwyczajniej w świecie, nie miał nawet takiego zamiaru. Diabolik jest więc naznaczony jarzmem kina drugoligowego, „campowego”, a więc świadomie nie tyle co tandetnego, co wręcz gloryfikującego zły gust jako artystyczną wartość nadrzędną. Estetyka dzieła jest więc kontrowersyjna i widza „masowego”, oczekującego rozrywki na przyzwoitym poziomie, mogła ona zniechęcać. Scenariusz opowieści również mocno kulał. W epoce krystalicznych postaci i jasnego podziału na dobro i zło, można było pokusić się o opowiedzenie historii wymykającej się standardom (na takiej właśnie zasadzie swoje „pięć minut” miały włoskie spagetti westerny). Niestety, kinowe przygody Diabolika składały się z kilku oddzielnych historii, które powiązano ze sobą naiwnym wątkiem przyczynowo-skutkowym, „wzmocnionym” serią wybuchów, pościgów i bijatyk, a dylematy moralne zastąpiono scenami, gdzie dwójka głównych bohaterów uprawia wolną miłość na łóżku pełnym dolarów.
To, co w 1968 roku do filmu zniechęcało, po wielu latach stanowi jego największą, o ile nie jedyną, zaletę. „Danger: Diabolik” skupia bowiem jak w soczewce wszystko to z czym kojarzą się lata 60-te, a dokładniej pisząc, ich radosna część jeszcze sprzed Rewolucji Paryskiej. Męska część widowni z pewnością zapamięta przyjaciółkę Diabolika, Evę Kant. Jej kolorowe, kuse spódniczki odsłaniają wiele wdzięków i przypominają, że mamy do czynienia z filmem z dekady seksualnego wyswobodzenia. Grającą ją Marisa Mell jest ucieleśnieniem najgorszego snu każdej wojującej feministki - ma wiecznie lekko rozchylone usta, namiętne, lekko otępiałe spojrzenie, a nieliczne mówione kwestie przetyka erotycznymi mruknięciami . Muzyka, w wykonaniu samego Ennio Morricone, atakuje uszy kakofonią i „barokową” manierą instrumentów klawiszowych. Główny motyw wpada w ucho, chociaż robi z to z gracją wiertarki udarowej. W swoim czasie było to zapewne dzieło, z którego kompozytor był niezbyt dumny - daleko mu chociażby do arcygenialnego podkładu do „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” z tego samego przecież okresu. Po latach jednak ścieżka dźwiękowa ma swój osobliwy czar i zapewne znajdą się jacyś jej miłośnicy.
Podobnie rzecz ma się ze zdjęciami, rekwizytami i „grą” aktorską. Dominuje hipnotyczna wręcz tandeta i pstrokacizna, ale wiele scen jest zaplanowanych z zachwycającą dbałością o perspektywę czy detale. Scenografia, szczególnie ta silącą się na monumentalność, przywodzi na myśl „budżetową” wersję bondowskich kryjówek Blofelda, ale jaskinia Diabolika robi wrażenie – osiągnięto ciekawy efekt za pomocą bardzo prostych środków.
John Phillip Law, który wcielił się w tytułową rolę, miał ciężki orzech do zgryzienia i wypadł w niej, przynajmniej w mojej opinii, komicznie. Oprócz nerwowych, nieco „kocich” ruchów, z racji tego, że w wielu scenach jego twarz zasłonięta jest maską, gra on oczami i brwiami, mrużąc co chwila a to jedne, a to drugie, co wywołuje najczęściej uśmiech u widza. To wszystko mocno koliduje z faktem, że „Danger: Diabolik” to film w domyśle praktycznie pozbawiony lekkości i humoru. Żart osadzony jest głęboko w samej koncepcji filmu, ale na zewnątrz jest co prawda tandetnie, campowo i psychodelicznie, ale jednak nadal na poważnie. Wystarczy przypomnieć sobie przezabawną serię „Fantomasa” z Louisem De Funes, by zrozumieć, że takie wysublimowane dzieło jak „Danger: Diabolik” nie miało zbyt wielu szans, by spodobać się szerokiej publiczności.
Na film ten natrafiłem zupełnie przypadkowo. Wiele lat temu miałem w swojej kolekcji grę „Diabolik” wydaną na Amigę. W tamtych czasach, a mowa o roku 1993, była to pozycja trzecioligowa, ale miała w sobie coś co wzbudzało moją ciekawość. Przede wszystkim, miałem wrażenie, że nikt, poza mną, nie ma pojęcia o jej istnieniu. Czasopisma dedykowane grom, a było wtedy ich całe multum, nie zająknęły się o niej ani słowem. Ja sam nie poświęciłem jej zbyt wiele czasu, ale zapamiętałem nazwę, klimat rozgrywki i dosłownie rok temu, dotarłem „po nitce do kłębka” na sam film, serię komiksów i resztę „Diabolików”. We Włoszech to nadal ceniona franczyza – dość napisać, że na każdej stacji kolejowej, w każdym kiosku, znaleźć można najświeższy odcinek komiksu. Myślę, że Quentin Tarantino, w ostatnich latach grzebiący we włoskim i europejskim kinie klasy „B” sprzed lat, może niebawem zainteresować się potencjałem jaki drzemie w tym anty-bohaterze i jego postaci. Póki co, jest to pozycja godna polecenia tylko dla niektórych – jeżeli nie razi Was przesada, umowność i wszechobecna tandeta, „Danger: Diabolik” to coś dla Was. Cała reszta niech lepiej poczeka aż za remake zabierze się ktoś z inną manierą niż Mario Bava.
***
Wydanie na DVD można podsumować jednym zdaniem – dobrze, że w ogóle jest! „Campowe” dzieła najczęściej nie mają tego szczęścia, a wiele z nich krąży jedynie w postaci opowieści i nielegalnych plików o jakości startej taśmy VHS. Tymczasem „Danger: Diabolik” można kupić bez problemu i to za niewielkie pieniądze. Szkoda tylko, że jedyne wydanie o jakim wiem ma tak niewiele dodatków. W przypadku tego kulturowego fenomenu z pewnością można oczekiwać czegoś więcej niż tylko suchy komentarz czy trailer.