środa, 25 grudnia 2013

Święta z Griswoldami, czyli symfonia zniszczenia w rytmie kolędy
(W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju, 1989)

Boże Narodzenie ma swoje prawa. Oprócz dzikiego obżarstwa, nietrafionych prezentów, wszechobecnego zapachu bigosu czy też wracania samochodem do domu po kilku głębszych, nie wyobrażamy ich sobie bez patrzenia się z całą rodziną w telewizor. A tam, obowiązkowo, co roku ten sam zestaw atrakcji – Sami swoi, Szklana pułapka oraz oczywiście Kevin sam w domu. Pewnie mało kto pamięta, że jeszcze kilkanaście lat temu, stałym punktem świątecznej ramówki telewizyjnej był też film będący bohaterem mojego dzisiejszego wspomnienia. Zapewne i w tym roku wyemituje go któraś z niszowych stacji, ale nie sposób zauważyć, że „W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju” („National Lampoon's Christmas Vacation”) wypadł na dobre ze świątecznego kanonu i chyba już zawsze pałętać się będzie jako nostalgiczna, acz zdecydowanie drugoligowa zapchajdziura. I na pewno, gdy go zabraknie, nikt nie będzie głośno protestował i pisał petycji, jak miało to miejsce w przypadku, gdy jedna ze stacji miała czelność zrezygnować z tradycyjnej już przecież emisji Kevina.

Trzecia odsłona tej niegdyś tak popularnej serii ujrzała światło dzienne w 1989 roku. Po „Wakacjach” i „Europejskich wakacjach”, przyszła pora na małą zmianę konwencji. Tym razem Griswoldowie nigdzie nie wyjeżdżają, lecz organizują wielkie, rodzinne Święta Bożego Narodzenia w swoim domu. W rytmie otwieranych okienek kalendarza adwentowego obserwujemy jak prozaiczne przygotowania zamieniają się w serię wypadków, pomyłek i rozczarowań z wielkim finałem mającym miejsce przy wigilijnym stole. Mimo usilnych starań głowy rodziny, Clarka, nic nie wygląda tak, jak sobie to zaplanował. Choinka jest więc za duża, lampki będące ozdobą domu nie chcą się świecić, teściowie się nienawidzą, prostacki kuzyn Eddie niespodziewanie pojawia się, mimo braku zaproszenia, kot przegryza kable i wylatuje w powietrze, dzika wiewiórka terroryzuje domowników, niszcząc przy tym to wszystko, co zniszczenia uniknęło wcześniej, a w powietrzu unosi się wybuchowy odór gazów z szamba. Jakby tego było mało, świąteczny bonus Clarka, z którym związane były ogromne plany, okazuje się być jedynie rocznym członkostwem w … klubie galaretkowym, cokolwiek by to miało oznaczać.
Znawcy poprzednich części wiedzą czego mogą się spodziewać: Święta nie Święta, żarty są niewyszukane i dosyć bezpośrednie, tak by widz nie musiał za długo zastanawiać się nad tym z czego się właśnie śmieje. Chociaż poziom jest nierówny, a pewne żarty zahaczają o klozet, niektóre sceny szczerze bawią – szczególnie te z niepodrabialnym kuzynem z Kansas, który mieszka w przyczepie, ma dźwięczny akcent hillbilly, serce większe od rozumu i nie pracuje od siedmiu lat, bo „czeka na propozycję objęcia kierowniczego stanowiska”. Randy Quaid w tej drugoplanowej roli ukradł film Chevy Chase'owi.
Dla tego drugiego „Witaj Święty Mikołaju” był zresztą ostatnim przebojem kinowym w jakim się pojawił. Po nim zaliczył kilka porażek i prawie całkowicie zniknął z dużego ekranu. Komik ten był niewątpliwą gwiazdą lat 80-tych, ale podobnie jak całkiem spore grono osób wywodzących się z pierwszych edycji satyrycznego show „Saturday Night Live” (np. Dan Aykroyd, John Belushi, Eddie Murphy czy Bill Murray), jego popularność momentalnie przygasła wraz z końcem dekady. Powód może być prozaiczny – styl i rodzaj serwowanego humoru mogły się najzwyczajniej znudzić tak widzom, jak i samym producentom, którzy szukali czegoś nowego oraz świeżego. Chociaż cenię Chase'a, bo jego poczciwa twarz kojarzy mi się z klimatem pierwszych wypożyczalni kaset video, uczciwie trzeba przyznać, że aktor był z niego bardzo ale to bardzo słaby.
Repertuar jego możliwości składał się z dwóch, miernie zresztą odgrywanych ról – Chase był albo typem amanta i cynicznego obserwatora życia, który nie traktuje niczego poważnie, albo wręcz odwrotnie, grał pedantycznych choleryków, których to zamiłowanie do perfekcjonizmu oraz dążenie do zapewnienia rodzinie szczęścia prowadzi wszystkich na skraj przepaści. W tę drugą postać wcielił się w całej serii „W krzywym zwierciadle”, gdzie wiecznie wyszczerzony Clark W. Griswold Jr. jest archetypem narwanego ojca, zmierzającego do upragnionego celu po trupach i chcącego wszystkich uszczęśliwić na siłę i wbrew ich woli (jedynie przy okazji, niszcząc wszystko dookoła).
Świąteczne filmy nie mają być mądre. Mają bawić (bo śmiech pomaga trawić!) i dodawać do tych magicznych, rodzinnych chwil odrobinę pozytywnych emocji. „Witaj Święty Mikołaju” wywiązuje się z tego zadania bez zarzutu tak samo sprawnie dzisiaj, jak robił to w latach 90-tych, królując na antenie TVP. Nie jest ambitną rozrywką, ale zajmuje w mojej kolekcji poczesne miejsce. Tyle, że z racji tematyki, jego przydatność do spożycia jest ograniczona wyłącznie do okolic grudnia. Po tym terminie, perypetie Griswoldów tracą oczywiście sporo na swej aktualności. Raz na rok sięgam po ten film, na zasadzie sentymentalnego odświeżania wspomnień, a znajoma historia przypomina mi, że wielkimi krokami zbliża się kolejne Boże Narodzenie, a ja robię się coraz starszy i... coraz bardziej podobny do głowy rodziny Griswoldów.


***

Wydanie na DVD może rozczarować. Z tego co wiem, jest tylko jedno, aczkolwiek dostępne na kilku nośnikach, czasem pojedyńczo, czasem w całym zestawie. Na płycie znaleźć można sam film i alternatywną ścieżkę dźwiękową z komentarzami aktorów oraz reżysera. Trochę skromnie jak na film, który cieszy się sporą popularnością. Nie chce mi się wierzyć, że podczas jego produkcji nie zostały żadne dodatkowe materiały, wywiady, wycięte sceny, pozostaje więc mieć nadzieje, że pewnego roku z okazji Gwiazdki, producenci znajdą chwilę i wypuszczą w świat coś dla prawdziwych kolekcjonerów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz